Inicjatorem takich spotkań był Łukasz Kozak, który z moją pomocą zorganizował pierwsze śpiewogranie w klubie „Cudowne Lata” przy ul. Karmelickiej w Krakowie w lutym 2002 r. Spotykaliśmy się tam raz na miesiąc. Po wakacjach przenieśliśmy się do klubu „Ułan Bator” na ul. Batorego, gdzie spotykaliśmy się średnio raz na dwa tygodnie i tak przeczekaliśmy do wiosny 2003. Klub zmienił charakter i śpiewogranie już nie pasowało do jego nowego klimatu. Przez pewien okres graliśmy i śpiewaliśmy w różnych miejscach, m.in.. w „Starym Porcie”, czy w „Kabarecie”, aż w końcu trafiliśmy do „Drukarni” na Kazimierzu, gdzie zatrzymaliśmy się do wakacji 2003 spotykając się średnio dwa razy w miesiącu.
- Wchodzimy tu i zapominamy o zabieganym świecie, zostawiamy problemy i niedokończone sprawy, by zamknąć oczy i, śpiewając, poczuć się jak na połoninach czy na pełnym morzu – mówi Michał Weber, student filozofii. Dwa razy w miesiącu przychodzi do klubu „Spotkanie z Balladą”, by wraz z kilkunastoma innymi osobami pośpiewać.
- Cudowne, jesienne kolory, rozgwieżdżone niebo, ognisko, gitara, przyjaciele – tak wyglądały wyjazdy. Towarzyszyło im smutne zadumanie: „Dlaczego tylko raz czy dwa razy w roku można czuć się tak dobrze?”. I nagle myśl, że można choćby namiastkę tego klimatu przenieść do centrum Krakowa! – mówi Łukasz Kozak, pomysłodawca spotkań.
Na początku były „Cudowne lata”
Zaczęło się w lutym 2002 roku. Najpierw był klub „Cudowne Lata” przy Karmelickiej. Kozak i Mariusz Wdowin (gra na gitarze i śpiewa) zainicjowali muzykowanie, które później odbywało się regularnie raz w miesiącu. Wkrótce rozpoczęła się wędrówka. Najpierw przenieśli się do klubu „Ułan Bator”. - A tam był piwniczny klimat i kominek, w który można było nawet smażyć kiełbaski – śmieje się Mariusz. Przychodziło coraz więcej ludzi, pojawiali się przyjaciele z klubu Hawiarska Koliba, spotkania odbywały się dwa razy w miesiącu aż nagle, w trakcie rozkwitu śpiewograń, klub zmienił oblicze i fani muzykowania musieli poszukać sobie innego lokum.
Przyszły ciężkie czasy. Impreza przenosiła się z miejsca na miejsce. Krótko były „Stary Port” i „Kabaret”. Na jakiś czas zatrzymali się w „Drukarni” na Kazimierzu. – Mieliśmy do dyspozycji dolną salę. Łączyliśmy stoły, siadaliśmy razem i śpiewaliśmy. To były złote czasy, przychodziło naprawdę dużo ludzi – mówi Mariusz. – Łukasz myślał jednak o zorganizowaniu czegoś własnego.
Z tych pomysłów powstał na Floriańskiej klub „Awangarda”. Istniał jakieś pół roku. – Jednak zanim upadł, na spotkaniach pojawiało się nawet 40-50 osób – wspomina Łukasz.
Potem było kilka miesięcy przerwy, brak miejsca i podupadanie na duchu. – Byliśmy zmęczeni ciągłymi problemami z lokalem. Ludzie jednak dopytywali o nasze śpiewane spotkania. Pomyśleliśmy: nie można się poddawać! Wtedy to Zegar (Przemek Zegartowski) „załatwił nam wejście” do „Podium” – dodaje Mariusz. Po jakimś roku śpiewogranie znów zmieniło miejsce. Do dziś – i na razie nie zwiastując lokalowi upadku – odbywa się w „Spotkaniu z Balladą”. – Są ludzie, którzy towarzyszą nam od samego początku np. Damian Kowalski, Rafał Bańka, Marcin Brożek, Iza Kawecka czy Marek Sikora – wymienia Mariusz.
Mucha na lep
Na spotkania przychodzą zazwyczaj stali bywalcy i ich znajomi. Jeden drugiemu opowiada, ktoś kogoś zachęci, namówi, przyprowadzi – i tak zostają, a potem znowu przyciągają innych. Właśnie tak było w przypadku Reni: - Dowiedziałam się od znajomej – harcerki. Pierwszy raz przyszłam cztery lata temu i tak już zostało. Moje dzieciaki (Ania 7 i Kuba 10 lat) były ze mną kilka razy i też załapały bakcyla – mówi Renata Giętka. Ona znowu przyprowadziła kolegę. - Już od drugiego spotkania nie tylko śpiewałem, ale i grałem na gitarze. A klimat? Cóż, fantastyczny! – dodaje Kukuł (Krzysztof Kukułka). Iza Kawecka jest jedną z tych, którzy byli od początku. Dla niej jednak wszystko zaczęło się znacznie wcześniej bo już w akademiku. – Tam poznałam Mariusza. Mieszkaliśmy obok siebie i szybko zorientowaliśmy się, że lubimy podobne klimaty. Wyjeżdżaliśmy w góry, żeby pośpiewać, ale najczęstsze były „sery” czyli muzykowanie połączone z fondue serowym. Miejsce nie było ważne – pokój, korytarz, kuchnia… Obecne śpiewogrania to pewna kontynuacja spotkań akademikowych – opowiada.
- Na śpiewogrania zabrała mnie koleżanka. Trochę się bałam, bo nie znałam piosenek ani klimatu. Nie chciałam wyjść na ignorantkę, ale szybko się wciągnęłam. Poznałam kilka świetnych osób i zaczęłam przychodzić także, żeby się z nimi spotkać. Tam też poznałam Mariusza – wspomina Monika Wdowin, dziś już jego żona. – To były czasy „Awangardy”. Zaczęłam tam pracować, ale w poniedziałki brałam wolne, żeby spokojnie pośpiewać.
- Pierwszy raz usłyszałem o śpiewograniu w połowie 2002 roku, ale dopiero po zaproszeniu w Radiu Kraków poszedłem sprawdzić, o co chodzi – mówi Zegar. Na początku siadł nieśmiało w kącie, z czasem zaczął się przesuwać w stronę centrum, dorobił się śpiewnika i zaczął zdzierać gardło na całego. Dziś gra na gitarze, czasem wyciąga drumlę. - To taki instrument, na którym – nie posiadając słuchu – łatwiej nauczyć się grać niż na harmonijce ustnej – śmieje się.
Każdy przychodzi z innego świata: Renia jest inspektorem nadzoru, Michał – studentem filozofii i psychologii, Iza – doktorantką geografii, Zegar - projektantem instalacji niskoprądowych, Monika – doktorantką fizjologii roślin, Kukuł- specjalistą naukowo-technicznym AGH. I wielu innych. W tym miejscu, gdy siadają wokół stołu, zawodowe i studenckie spawy nie istnieją. Jest wspólnota – ludzi i muzykowania.
Niemierzalne zyski
Przychodzą, bo coś ich przyciąga, lecz często trudno im powiedzieć, co takiego jest właściwie w tych spotkaniach - klimat, który ciężko sprecyzować, więź, tworząca się między śpiewającymi. Wspólna im pasja muzykowania. I nieważne, czy są przyjaciółmi z piaskownicy czy spotkali się przed chwilą. - Uwielbiam grać i śpiewać. To jedna z niewielu rzeczy, przy których mogę się wyciszyć i odprężyć – mówi Mariusz. - Odkąd przestałem wędrować po górach może nawet jedyna. I jedyna forma koncertowania, jaką teraz uprawiam – dodaje. – Prawdą jest, że tu „ładuję akumulatory” – mówi Renia. - Przyjdziesz raz i musisz już wracać. To narkotyczne wręcz uzależnienie – rzuca Łukasz. Dla Zegara była to również walka z sobą. – Właśnie tutaj przełamałem tremę. Choć niejeden raz grywałem w różnych miejscach, tu dopiero pokonałem nieśmiałość. Teraz jest to lek na stres, antydepresant, prawdziwa muzykoterapia – przyznaje. – To właśnie piosenki: klimat wędrówki i poczucie wolności sprawiają, że wracam. Dzięki nim z pozoru obcy ludzie okazują się dziwnie znajomi i bliscy – mówi Michał.
Czasem jadą w góry, do schroniska na Niemcowej. Odciąć się od świata, prądu i wody, by śpiewać, by ćwiczyć to, co dotąd szło nieudolnie. By poznać nowe piosenki i zwyczajnie pobyć razem. To dlatego śpiewogrania przyciągają ludzi zakochanych w górach, śpiewie, wspólnym bytowaniu. Ludzi z gitarami, grzechotkami, z bębnem, harmonijką, drumlą. I dla wszystkich chętnych są otwarte. Każdy może przyjść, zaproponować utwór. – A my, jeśli tylko znamy – zagramy! – mówi Mariusz. Informację o spotkaniach można „zaprenumerować” na stronie http://mariuszwdowin.pl. Tam też można znaleźć śpiewnik. – A na śpiewograniu wspaniałych ludzi – dorzuca ze śmiechem Monika.